ZAJRZAŁO .....

piątek, 24 sierpnia 2012

TO NIE TAK MIAŁO BYĆ

Zupełnie nie tak. Mam ochotę się poddać. 
Wiosną miał być mój ostatni raz. Miało być dobrze. 
Fakt, że nie do końca przestrzegałam pooperacyjnych zaleceń, ale były one niemożliwe do zrealizowania w czasie gdy dziecko moje wylądowało w szpitalu i z nim tam byłam non stop. 
Okazuje się,że to wcale nie jest trudny wybór między ryzykowaniem swoja sprawnością a byciem przy dziecku w takiej sytuacji, właściwie wcale nawet o tym wtedy nie myślałam. Nie, nie czuję się oszukana. Lekarz przygotowując mnie do ostatniego zabiegu wskazał ryzyko tego,że mój organizm nie zaakceptuje zastosowanego leczenia i zamierzone efekty szlag trafi. 
W iluś tam procentach przypadków tak właśnie jest. Ale ja byłam najszczerzej przekonana,że nie znajdę się w tej kategorii. Zgrzeszyłam pychą?
Pewnie tak, ale kara jest surowa. Myślałam,że częściowo ją już odbyłam, i ból trudność ze zrobieniem każdego kroku będą już za mną. A ileż energii trzeba włożyć w to,żeby po sobie nie pokazać,że tak jest. Baardzo baardzo dużo. 
Druga część mojej kary wiedziałam będzie trwać, to konieczność rezygnacji ze sportu, który co by dużo nie mówić zawsze pomagał mi się odstresować, zrzucić z siebie większość złych emocji. 
Ale nigdy nie zagram już w mojego ukochanego tenisa, moja nowiutka kupiona 3 dni przed wypadkiem rakieta przeszła na własność córki. Podobnie moje rolki. Narty oddałam żonie kuzyna. 
Jeśli nie skończę na wózku to jedyną forma mojej aktywności fizycznej będzie ślizganie się za mopem po domu. I ta część kary nie będzie mieć zawieszenia.
Mniej więcej od dwóch tygodni czułam,że jest gorzej wizyty u lekarza nie dało się dłużej odwlekać.
 Jak wyświetlił wyniki prześwietlenia na dużym ściennym monitorze zrobiło mi się niedobrze, musiałam wyjść. Chociaż laik jeśli chodzi o medycynę to z uwagi na ostatnie doświadczenia już się potrafiłam sama zorientować,że to co powinno być gdzieś jest zupełnie gdzie indziej.
Propozycja: operacja i wstawienie implantów. Siódma operacja. 
Ja oczywiście wiem,że są gorsze nieszczęścia, ale dla mnie to jak wyrok w tej chwili.
Próby naprawienia siebie kosztowały mnie bardzo dużo wysiłku, trudu, samozaparcia i pieniędzy. 
Tego wszystkiego już nie mam. Wiary też  nie.
 Poza tym mam obawy przed kolejnym unieruchomieniem się na dłuższy czas, a co będzie jeśli córka zaliczy kolejny kryzys w swojej chorobie? Jak wtedy jej pomogę? Zupełnie nie wiem co robić.

czwartek, 23 sierpnia 2012

MAMA

Pod wpływem nadzwyczajnej jak na mnie aktywności w sieci i różnych dyskusji zaczęłam się zastanawiać dlaczego dokonuje takich a nie innych wyborów. 
Nie trwało długo,żebym doznała olśnienia: wyssane z mlekiem ....
Moje podejście do wielu spraw jest konsekwencją tego jak postępowała Mama w stosunku  do mnie.
Mam głębokie przekonanie,że ze wszystkimi zakrętami, których na mojej drodze nie brakuje daję sobie tylko dlatego,że dzięki temu co dostałam od niej potrafię się zmobilizować i być twarda kiedy naprawdę jest taka konieczność. Mama (dziś łagodna owieczka -ciekawe co powiedziałby o tym Tata?) to osoba jasno i dobitnie wyrażająca swoje poglądy. 
Niejednokrotnie jako nastolatka uważałam,że jest wobec mnie nadmiernie krytyczna, za dużo wymaga itp. Mając do mnie jakiekolwiek zastrzeżenia wypowiadała je bez oporów (tu pada mit rozpuszczanej jedynaczki). 
Ale niezależnie od tego co uważała o moim zachowaniu w takiej czy innej sytuacji stała za mną murem. Wspierała mnie bezwarunkowo i pomagała wygrzebywać się z różnych tarapatów. 
Krytykowała mnie ale niechby ktoś inny spróbował!!! kilka razy miałam okazję zaobserwować taką sytuację i powiem, że współczułam delikwentowi.
 Dziś jako czterdziestokilkuletnia kobieta wiem,że tez dokonywała swoich wyborów, miedzy Rodzicami nie zawsze było sielankowo, ale wtedy nie miałam tej świadomości.
Może żyłam z zafałszowanym obrazem rzeczywistości, ale cieszę się że byłam trzymana z daleka od problemów ludzi dorosłych i dorastałam  nie zamartwiając się nimi. 
A gdy ich istnienie do mnie dotarło byłam już na tyle ukształtowana,że nie doznałam żadnej traumy. 
I dlatego,że tak miałam i uważam,że bardzo na dobre mi wyszło dało dużo sił, z których wciąż korzystam (chociaż trochę już nadwątlone te zasoby) to samo chcę dać moim dzieciom. 
Nie chodzi o "poświęcanie się" umartwianie czy tego typu historie. 
Chcę żeby wyrosły na pewne siebie dzielne kobiety, i żeby miały fajne wspomnienia z dzieciństwa - nawet jeśli trochę oszukane..
O Tacie też kiedyś napiszę. 
Moje relacje z nim przez długi czas były bardzo skomplikowane (delikatnie rzecz ujmując), ale od dawna już jesteśmy przyjaciółmi.

środa, 22 sierpnia 2012

CZY TO JEST ?

W komentarzu padło dziś słowo "romans".
 Gniecie mnie. 
Czyżby jednak wyrzuty sumienia?
 Dla mnie to nie jest romans to jest najwspanialsza przyjaźń tylko przyjaźń i aż przyjaźń. Niezależnie od tego co czujemy tym pozostanie. Zdrady w takim powszechnym rozumieniu nie było i nie będzie obiecaliśmy to sobie.
 Nie mówię o tym na co miałoby się ochotę, ale o tym co zdecydowaliśmy. 
Może to śmieszne podejście do sprawy, ale obydwoje uważamy,że nie możemy naszego własnego szczęścia osobistego budować kosztem naszych dzieci przede wszystkim. 
Wszystkie małoletnie. 
Wszystkie potrzebują swojej stabilizacji  i maja prawo do życia ze swoimi rodzicami. 
Może źle myślimy, nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem.
 I może dlatego też B. jest dla mnie kimś wyjątkowym bo patrzy na to podobnie. Pragniemy siebie ale uważamy,że to nie może wyjść na plan pierwszy.
 I mogę tylko nucić piosenkę o tym,że ciągle sobie zadaję pytanie czy to jest przyjaźń czy to jest kochanie.
Nie rozpiszę się więcej bo mam doła giganta. 
Właśnie wróciłam spłakana z wizyty kontrolnej, czułam,że dobrze nie jest ale tego co usłyszałam nie przewidziałam. Muszę się ogarnąć tylko nie wiem jak.

DYLEMATY POWIEDZMY MORALNE

Mam ich sporo, różnego rodzaju. 
Jedne absorbują mnie mniej drugie więcej, nic nadzwyczajnego. 
Ale tym, któremu zaczynam poświęcać sporo czasu, to kwestia mojego męża i żony B. 
Zastanawiam się na przykład czy fakt,że moje małżeństwo jest jakie jest usprawiedliwia moje emocjonalne zaangażowanie gdzie indziej. Czy to co robię jest złe, bardzo złe czy tylko obojętne, bez znaczenia zupełnie?
Nie wiem. Paradoksalnie jeszcze większy problem mam z żoną B.
 W prahistorycznych czasach gdy wiodłam imprezowy żywot wolnej kobiety zawsze gdzieś w okolicy plątali się żonaci  szukający pocieszenia"nieszczęśliwi" faceci. 
Nie zwracałam na nich uwagi wychodząc z założenia,że po faceta innej kobiety się nie sięga po prostu, zwłaszcza w sytuacji gdy "tego kwiatu jest pół światu". 
Potem gdy wyszłam za mąż temat przestał dla mnie istnieć stałam się przyzwoitą nie rozglądającą się po bokach kobietą . 
Hipokryzji zawsze nie znosiłam tak jak wspomnianego już kiedyś banału. 
A teraz muszę spojrzeć prawdzie w oczy bo okropną zakłamaną hipokrytką jestem. 
Żony B. nie znoszę z założenia. 
Wprawdzie poznał ją po naszym rozstaniu, ale mam takie poczucie,że gdyby się nie pojawiła to może sprawy wtedy potoczyłyby się inaczej.
B. mało o niej opowiada i nie narzeka bo to nie ten typ, ale czasem wspomni o sytuacjach różnych domowych, i na tej podstawie zbudowałam sobie obraz zimnej, przeważnie niezadowolonej i zapatrzonej w siebie kobiety, która wymaga bardzo dużo ale od siebie to niewiele daje.
 I przejawia wielkie zamiłowanie do karania "cichymi dniami" przeciągającymi się czasem do 2-3 tygodni.
Wiem o B. wystarczająco dużo,żeby mieć pewność, iż gdyby w domu przejmowano się nim chociaż trochę to dla mnie nie znalazłoby się ani trochę miejsca. 
Prawda jest taka,że jego małżeństwo podobnie jak moje trwa z poczucia obowiązku, odpowiedzialności i cholera wie czego jeszcze. Ale miało być o mojej hipokryzji.
Za każdym razem jak ma gorszą sytuację w domu upewniam go w przekonaniu,że należy odpuścić olać, dążyć do zgody itp. 
Upewniam go bo jest to człowiek tej zgody szukający potrafiący przeprosić za niepopełnione czyny po to tylko aby ta pani okazała zadowolenie. I to był stan niejako zastany przeze mnie.
Moja rola jest delikatnie mówiąc dwuznaczna. Bo jak pisałam zachęcam go do szukania zgody, ale robię to tak, że B. na swoją połowicę patrzy coraz bardziej krytycznie, i coraz częściej zaczyna to akcentować.
A ja myśląc wtedy o niej czuję nutkę satysfakcji.
 Bo z mojego punktu widzenia zgarnęła co najlepsze i  zupełnie nie potrafi docenić swojego szczęścia.
 A ja zostałam z niczym. 
I uważam,że to cholernie niesprawiedliwe.


poniedziałek, 13 sierpnia 2012

BIUROKRACJA A SPRAWA LUDZKA

Od wczoraj w informacjach pojawia się temat małego chłopca, którego nie można było szybko przetransportować do specjalistycznego szpitala bo na drodze stanęły przepisy. 
A może nie tyle przepisy a brak dobrej woli i zwykłej ludzkiej wrażliwości?
Wykluczając wszelkie wątpliwości z zasady jestem za ich przestrzeganiem, nawet przy zastrzeżeniach co do ich racjonalności. 
Na marginesie dodam, że z racji swej pracy musiałam kiedyś odbywać długą drogę aby gościnnie wystąpić w miejscu gdzie są te przepisy tworzone. O swoich refleksjach po tamtych doświadczeniach to pewnie mogłabym powieść niezłą napisać takie małe  political fiction, które rodziło mi się w mózgu podczas kilku godzin za kółkiem w drodze powrotnej.
 Ale wracając do głównego wątku. 
Nie znam zasad działania LPR i nie potrafię odpowiedzieć na pytanie czy śmigłowiec mógł czy nie mógł lądować na tym boisku. Ale wiem,że skoro po wypadkach drogowych może lądować w ich miejscu miejscu to zapewne są regulacje pozwalając na wykonanie takiego zadania nie tylko mając do dyspozycji "prawdziwe" lądowisko.
I mam wrażenie,że komuś zabrakło po prostu dobrej woli, żeby się zastanowić jak rozwiązać ten problem. Widziałam wywiad z lekarzem, który chciał ten transport zorganizować, myślę,że gdyby dostał jakąś propozycję to spróbowałby ją zrealizować. 
Niestety komuś jak zrozumiałam w centrali LPR w Warszawie nie chciało się wykonać prostego procesu myślowego skutkującego pomocą małemu chłopcu.
O biurokracji wiem dużo. Może nawet bardzo dużo z racji swego zatrudnienia w dużej firmie, w której największym zmartwieniem niektórych jest jedynie produkcja "krytodupek", a sens głównej działalności umyka chwilami. Sprawy, które między działami mogłyby bez trudu być załatwiane od ręki na telefon czy maila ludzi bezpośrednio odpowiedzialnych, urastają do ważnej rangi poprzez pisanie pism, oczywiście kluczowe jest zamieszczenie "szanowny panie" i "z poważaniem".
 Kiedyś to mnie tylko bawiło teraz moja reakcja na to jest wręcz alergiczna tępię to na swoim małym odcinku, ale to nie ma wpływu na całość niestety.
Z dnia na dzień, mimo komunikatów dotyczących np. konieczności oszczędzania papieru obserwuję rosnące zamiłowanie do druków, papierków pieczątek i piecząteczek.
Kiedyś będąc piękną i młodą miałam możliwość zostać na tzw. Zachodzie, i to niekoniecznie w celu wykonywania pracy fizycznej, po jakimś stażu po prostu zaproponowano mi, żebym ich nie opuszczała. 
Dochodzę coraz częściej do wniosku,że byłam nie tylko piękna, młoda ale przede wszystkim głupia bo uznałam,że nie ma lepszej przyszłości, lepszej szansy na rozwój niż mój kraj wtedy objęty pierwszymi powiewami wolności i jak się wydawało zmian.
Po wielu latach dochodzę do smutnego wniosku, że zmiany te w wielu dziedzinach np. będącej tematem tego postu biurokracji poszły w bardzo niedobrym kierunku, których konsekwencją jest m.in. dramat małego chłopca i jego rodziny. 
Nie życzę osobie, która się do tego przyczyniła, aby kiedyś znalazła się w sytuacji, że rozstrzygniecie jej sprawy "życia i śmierci" zależeć będzie od tego czy ktoś będzie miał ochotę przemyśleć temat a potem miał odwagę podjąć decyzję.

niedziela, 12 sierpnia 2012

KOCHAM WAS CHŁOPAKI - NIEPUBLIKOWANY POST Z DNIA 10.08.2012 R.

Czytam wszystkie możliwe komentarze dotyczące porażki naszych siatkarzy w Londynie i szlag jaśnisty mnie trafia.
Sport kocham z założenia, o dziwo mam o nim nawet jakieś mgliste pojecie, gdyż od lat wczesnych swego żywota do ukończenia studiów trenowałam nie zawaham się powiedzieć wyczynowo, a i jakieś sukcesy się zdarzyły (ta uwaga to zgodnie z zasadą: nie chwalą nas chwalmy się sami!).
Panowie siatkarze ograli towarzystwo w Lidze Światowej, Memoriał Wagnera to był tylko jeden kęs, a na olimpiadzie polegli.
 I o ile po wcześniejszych rozgrywkach, po Sofii, po Turcji, po Kanadzie (kolejność niekoniecznie prawidłowa) byli bohaterami narodowymi to teraz wylewa się na nich wszystko jak leci. Bo zaliczyli porażkę.
Jak śmieli??? Miało być złoto!!!! Oni studzili jak nieco mrukowaty kapitan reprezentacji, który logicznie stwierdził, że złoto "nie musi, ale może być".
Oczywiście fantastycznie jest gdy nasi wygrywają, spuszczają manto wszystkim jak leci.
Ale to jest sport, porażka jest wkalkulowana w ryzyko. Czy jeden nawet -teoretycznie najważniejszy -nieudany turniej dowodzi tego,że są do niczego?
NIE!!!!
To są wciąż ci sami bardzo ciężko pracujący młodzi ludzie, którzy zamiast imprez, luzu będącego przywilejem młodości ciężko pracują walcząc codziennie z własnymi ograniczeniami, nastrojami czy kontuzjami.
Skoro kochamy ich tak gdy są na fali kochajmy ich bardziej jeszcze gdy są w dołku.
Ja tam ich kocham.
Kocham Was chłopaki, za każdą łzę, którą wycisnęliście mi z oka jak wygrywaliście.
Kocham Was za Waszą skromność, za to,że nie opowiadacie,iż przegrana dlatego bo mecz był rano/wieczorem, albo w hali duszno i biletów dla kuzyna nie było.
Potraficie powiedzieć: zagraliśmy źle, przegraliśmy z lepszymi,
"spróbujemy znowu" (o za to bardzo Was kocham!!!).
Tak, paniusia w średnim wieku kocha Was, a w szczególności kocham (kolejność wymieniania przypadkowa):
Kubę Jarosza,
Zbigniewa Bartmana, który na boisku wygląda jak latający Harry Potter,
Michała Winiarskiego kocham też, za tą minę niewinnego chłopca, z którą na boisku robi z piłką takie rzeczy,że mnie skręca z radości,
No Igłę też kocham, za to,że jest takim niepozornym niedużym graczem (jedynie 188cm), który ratuje najdziwniejsze piłki, za jego bloga też, za poczucie humoru,
no Kurka Bartka kocham oczywiście też bardzo,
Łukasza Żygadło - szaleję za nim zupełnie.
Wszystkich pozostałych też kocham kocham!!!
I nawet trenera A.Anastssiego nieustająco kocham (a kto mi zabroni pytam się???).

DLA RÓWNOWAGI -NIEPUBLIKOWANY POST Z DNIA 10.08.2012 R.

Żeby nie było,że już zupełnie nic miłego się nie trafia to dla równowagi wspomnę o wakacyjnym wyjeździe, który się odbył w tak zwanym międzyczasie.
Zaplanowany został gdzieś w początkach roku w ramach tzw. obowiązkowego "wyjazdu rodzinnego".
Miejsce to co zawsze, ale to nie jest akurat minus żaden, dzieci i ja czujemy się tam zawsze super, małżonek też nie zgłaszał nigdy uwag, a czasem nawet chwalił.
Im bliższy był termin wyjazdu tym mniejsze chęci (tzn. nie mówię o dzieciach bo one nie mogły się doczekać).
Natomiast ja i małżonek, razem i osobno kombinowaliśmy jakby z tej imprezy się wymigać.
Ostatecznie doszliśmy do wniosku,że nie możemy tego im zrobić, a zwłaszcza starszej, która uwielbia miejsce naszych wakacyjnych wyjazdów i byłoby jej wyjątkowo przykro.
A końcówka roku szkolnego miała dla niej bardzo przykry, chwilami nawet dramatyczny przebieg, więc wiadomo.
No i pojechali...
I jakoś tak po przejechaniu 100 km nagle wszystkim zaczęły dopisywać doskonałe nastroje. I nie opuszczały nas przez 15 następnych dni. Chyba nigdy nie przebywaliśmy razem w takim klimacie.
 Mąż całą swoją uwagę skupił na dzieciach i o dziwo na mnie.
Laptop leżał na półce nieużywany. Telefon służbowy wyłączony.
Męża mojego znam lat 16 ale nigdy nie był tak wyluzowany i odstresowany, inny człowiek.
W ciągu tych kilkunastu dni przegadaliśmy tyle czasu,że w normalnym życiu wystarczyłoby na jakieś 2 lata.
Ha!!! Posunął się nawet do tego,że kilkakrotnie zaprosił mnie na drinka bajeranckiego i piwko do pokoju przyniósł.
Jest to wbrew pozorom wydarzenie wielkiej rangi, gdyż jego stosunek do alkoholu jest delikatnie mówiąc oziębły i tego też oczekiwałby ode mnie.
Odpoczęłam prawie idealnie. Prawie bo jednak cały czas w głowie miałam myśli o córce, jak opanować jej problemy.
Ale śmiało mogę powiedzieć,że to były najlepsze wakacje od 10 lat.
A potem wróciliśmy do domu.
W bajce o Kopciuszku czar pryska o północy.
W mojej bajce czar prysł po wjeździe do własnego garażu. Ale nie przeżywam tego specjalnie, dostałam nieoczekiwany bonusik i to chcę pamiętać.

ZDARZYŁO SIĘ - NIEPUBLIKOWANY POST Z DNIA 8.08.2012 R.

Moje przeczucia majowe niestety się potwierdziły.
Działo się sporo niedobrych rzeczy, z których absolutne pierwszeństwo miał nieoczekiwany pobyt starszego dziecka w szpitalu i późniejsze konsekwencje. Dziecko moje jest przewlekle i nieuleczalnie chore.
Wydawało się jednak,że dzięki leczeniu sytuacja jest opanowana, ostatnie wyniki sprzed szpitala były całkiem przyzwoite. A potem wszystko nagle się rozjechało...Ponowiona diagnostyka wykazała,że doszła kolejna rzecz bardzo niepokojąca i jeśli nie uda się zahamować postępu  groźna. Właśnie, nie można wyleczyć, można tylko próbować powstrzymywać rozwój. Wiem,że muszę być twarda i walczyć, staram się ale jest ciężko tym bardziej,że doszły jeszcze inne sprawy, które same w sobie wystarczyłyby na duży zawrót w głowie. Mam takie poczucie,że zupełnie straciłam kontrolę nad wszystkim co się wokół mnie dzieje i zmierzam nieuchronnie ku katastrofie. Jedynym wsparciem dla mnie jest nieustająco B. chyba tylko dzięki niemu jeszcze się trzymam.  Nie pozwolił mi się załamać jak siedziałam w szpitalu przy dziecku, podrzucał mi śniadanie, wpadał na moment w środku nocy,żebym mogła sobie popłakać pod szpitalem. Niezależnie od tego sytuacja z B. zaczyna mnie przerastać, ale to temat na zupełnie osobny post.

NIEPOKÓJ - NIEPUBLIKOWANY POST Z DNIA 8.05.2012 R.

Od kilku dni czuję niepokój.
Nic się nie wydarzyło, w domu nawet jak na tutejsze standardy sympatycznie.
A ja mam zaciśnięte gardło i się boję, właściwie jestem przerażona.
Nie wiem czego, tak jakbym przeczuwała jakąś katastrofę. Nie wiem jak sobie poradzić z tym nieracjonalnym, nieuzasadnionym niczym uczuciem.
Takie doznania są dla mnie nowością, kiedyś wszystko brałam jak leci, wyznawałam zasadę,że problemy są od tego,żeby je rozwiązywać.
 I tak robiłam. Zastanawiam się jak mogło dojść do takich zmian w mojej osobowości. Ja kiedyś i ja teraz to dwie różne kobiety, i nie mówię o różnicy czasu liczonej w latach świetlnych.
Ja rozumiem,że ktoś przechodzi przemianę pod wpływem jakiegoś zdarzenia, traumy ogromnej.
U mnie nic takiego nie miało miejsca.
Ostatnio zastanowiło mnie pytanie dziecka, które oglądało moje zdjęcia z kiedyś tam. I dziecko pyta, mamusiu  ty się cały czas śmiejesz, dlaczego teraz się tak nie śmiejesz?
 Wydaje mi się niewiarygodne wspomnienie jak bezstresowo podróżowałam po Europie, komunikowałam się z nowo poznanymi ludźmi i z niczym nie miałam problemu.
A teraz konieczność wypowiedzenia kilku zdań w większym gronie wywołuje u mnie atak paniki.
 I mówię cały czas o osobie, którą w pracy zawsze wystawiano na pierwszą linie frontu jako kogoś wygadanego, perfekcyjnie przygotowanego nie do speszenia.
Nowe jest też separowanie się od ludzi.

Z nikim się nie spotykam, telefon odbieram tylko w przypadku gdy dzwonią dzieci, mąż, rodzice i B.
Chyba przestałam sobie radzić.
 Dociera do mnie pooli, że dobrze już było, a przede mną tylko czarna dziura.

DZIWNE NIEPUBLIKOWANY POST Z DNIA 5.05.2012 R.

Dziwne.
Dziwne jest zachowanie mojego męża.
Nagle zauważył moją aktywność komputerowo-telefoniczną i bardzo mu się to nie podoba.
Uznał,że to co "wyrabiam" od kilku tygodni jest nie do zniesienia po prostu.
Od kilku tygodni...
Interesująca spostrzegawczość.
 Poza tym raczej zastanawiające uwagi jak na kogoś kto od kilku dobrych lat funduje mi głównie widok zamkniętych drzwi od "gabinetu".
Równocześnie wykazuje nadzwyczajną jak na siebie troskę o moją osobę, samopoczucie itp.
Posunął się nawet do tego,że obstawił z własnej inicjatywy taras moimi ulubionymi roślinkami.
Miłe. Pochwaliłam. Podziękowałam.

Ale nie bardzo rozumiem o co chodzi.
Zastanawiam się.

Nie ogarniam.

MAJÓWKA - NIEPUBLIKOWANY POST Z DNIA 1.05.2012 R.

Z każdej strony zmasowany atak informacyjny dotyczący tej całej majówki.
To pewnie zazdrość zwykła,że temat mnie tak irytuje, no bo chętnie wyruszyłabym gdzieś stąd na kilka dni, no ale prowadzić chwilowo nie mogę więc nic z tego.
Pławię się więc w szczęściu rodzinnym, czyli siedzę sama.

 Dzieciaki szaleją w okolicy w swoim towarzystwie, wpadają do domu jak zgłodnieją, przeważnie w większym gronie.
Należę do tych mam, którym nie przeszkadzają goście przyprowadzani przez potomstwo.
Robią mnóstwo zamieszania, opróżniają lodówkę, ale przynajmniej dzięki temu coś się tutaj dzieje, to przygnębiające miejsce tętni życiem.
Kiedyś nawet podsłuchałam (o przepraszam: usłyszałam niechcący) jak kolega dziecka stwierdził "fajną masz mamę".
Zrobiło mi się miło nie powiem, aczkolwiek trochę się zdziwiłam bo nie mam pojęcia czym zasłużyłam na taka opinię.
 Może nie dociskam dzieci na maxa, mają po prostu się uczyć  i wypełniać jakieś swoje obowiązki, tego im nie odpuszczam, ale też one się nie uchylają specjalnie.
Mąż zajęty jakimiś swoimi sprawami, a ja siedzę na tarasie i rozmyślam.
Jest mi przykro jak widzę,że on tak bardzo męczy się w moim towarzystwie, irytuje go właściwie wszystko co powiem, albo zrobię.
Zastanawia mnie tylko jedno: przez kilka godzin potrafi się do mnie nie odezwać, nie zauważyć mnie, ale jak tylko zadzwoni do mnie telefon i zaczynam rozmawiać to od razu jest obok i komentuje złośliwie,że ja tylko gadam i gadam.
A tego gadania wcale nie ma tak dużo, bo w ogóle nie odbieram telefonów od znajomych, nie mam siły na optymistyczne relacje z postępów mojego leczenia, na udawanie,że tak świetnie daję sobie z tym radę.
 Odbieram telefony tylko od B. a dziś było to tylko raz i to chwileczkę 3 minuty może.
 Te dni spędza nie tylko w towarzystwie rodziny, dodatkowo przyjechali do nich goście , więc nawet na komunikatorze się nie spotykamy.
 I w takie dni jak dziś z całą ostrością dociera do mnie bezsens tego co się dzieje miedzy nami, tej naszej głęboko konspirowanej przyjaźni.
A równocześnie tęsknie do niego tak bardzo,że aż boli.

PORAŻKA - NIEPUBLIKOWANY POST Z DNIA 28.04 2012 R.

W domu bez zmian. Zimno i troszkę jadowicie.
 Żadnych złośliwości wprost, ale odczuwalne jest zniecierpliwienie moją nieporadnością chwilową skutkującą brakiem zaangażowania aktywnego w życie domowe.
 Dobrze,że dzieci robią dużo zamieszania, przynajmniej coś się tutaj dzieje.
Nie mam traumy żadnej traumy związanej z dzieciństwem, ale mój dom rodzinny nie jest tym do czego gonię w marzeniach.
Mam w pamięci takie miejsce i jestem szczęśliwa,że mogłam się w nim podgrzać solidnie.
Jak już tak się złożyło kiedyś,że założyłam własną podstawową komórkę społeczną to marzył mi się taki dom bez udawania, bez zgrywania się, bez stwarzania pozorów.
Prawda jest taka,że poniosłam porażkę. Całkowitą porażkę.
W moim przekonaniu się starałam, ale to moje przekonanie to niewiele warte jest.
Żona z mnie do niczego, no bo skoro nie ogarnęłam tematu to tak jest.
Gówno tam,że nie było miłości, to bez znaczenia.
 Kiedyś aranżowano związki nie zawracając sobie głowy takimi głupotami jak miłość i były one udane i trwałe, przynajmniej w większości przypadków.

A ja zamiast skupić się na czymś praktycznym i sensownym to wiecznie gonię za czymś nieuchwytnym i niezdefiniowanym.
 I z każdym dniem czuję się coraz bardziej beznadziejna, towarzyszy mi nieustająco poczucie,że to co dobre to już było.