ZAJRZAŁO .....

sobota, 27 października 2012

NIENAWIŚĆ

Nigdy nie przypuszczałam,że tyle może jej we mnie być.
 Właściwie to przez lata tkwiłam w przekonaniu,że jest mi to obce uczucie.
 Ale myliłam się i to bardzo. Jestem przepełniona nienawiścią i niechęcią. Do samej siebie. 
Nienawidzę siebie za  to,że ze strachu i asekuracji wielokrotnie w życiu wybierałam bezpieczne rozwiązania, świadomie rezygnując z realizowania marzeń, z którymi potencjalnie wiązało się jakieś ryzyko.
Nienawidzę siebie za to,że zdecydowałam się na założenie rodziny, a potem nie potrafiłam się jej zupełnie podporządkować co skutkuje totalnym fiaskiem tego przedsięwzięcia.
Nienawidzę siebie bo nigdy nie byłam i nie jestem kreatywną mamą, taką co  lepi z dziećmi plastelinowe ludziki i przygotowuje ozdoby choinkowe.
Nienawidzę siebie za to, że nie potrafię panować nad emocjami i na chłodno kalkulować swoich posunięć.
Totalne obrzydzenie budzi we mnie fakt,że dziś za szybko weszłam w zakręt i wpadłam w potężny poślizg, z którego nie wiem jak wyprowadziłam auto (a najgorsze,że to "za szybko" było w pełni świadome, ja wiedziałam co robię, żaden przypadek).
Nienawidzę siebie za to, że jestem nieliczącą się z nikim egoistką (zdanie mojego męża, z którym wyjątkowo się zgadzam).
Ohydne jest moje użalanie się nad sobą, w tej dziedzinie w krótkim okresie czasu osiągnęłam mistrzostwo świata.
O wiele dłuższa jest ta lista.
 Praca nad sobą czy też nieudolnie podejmowane próby nie dały jak widać rezultatu. Jedyne co mi pozostało to dalsze udawanie,że jestem fajną kobietą, twardzielką, która pod niczym się nie ugina. 
No to sobie będę udawać, a co mi tam, jedna wstrętna cecha więcej, bez znaczenia.

środa, 24 października 2012

PISANE PODCZAS MECZU

Po trudnym dniu nieoczekiwanie zrobił się miły wieczór. Dzieci nie tylko się nie kłóciły, ale przeciwnie bawiły się zgodnie, wcześniej nawet bez oporów lekcje poodrabiały. A ja usiadłam spokojnie przed telewizorem i mecz oglądam. Lubię sport i nie kryję tego. Myślę,że można mieć większe wady.
 Dziś małżonek zrobił mi nieoczekiwaną niespodziankę i oświadczył, że ma 3 dni urlopu. I zamiast mojej ulubionej środy miałam dzień, w którym nie wiedziałam co robić ze sobą. Coś tam bez zapału podziałałam w domu, a potem urządziłam sobie prasówkę, szczęśliwie do tej pory nie przeczytałam poniedziałkowych tygodników, więc chwilę mi zeszło. Oczywiście wszędzie temat przewodni czyli "Basen Narodowy".
Byłam tam nawet.  Taką sobie urządziliśmy z B. wyprawę na mecz, ale meczu niet niestety.
W ramach rekompensaty  potem zdobywaliśmy stolicę nocą i było miło.
W środę niestety nie mogliśmy znowu pojechać. Ale tego wtorku i tak nie żałuję.
Ostatnie dni poświeciłam głównie na ratowaniu kociaka przyniesionego do domu przez młodsze dziecko. Córka przyniosła tą biedę z niezmąconym przekonaniem, że pomogę mu znaleźć dobre miejsce u kogoś ze znajomych. Ale gdy po wizycie u weterynarza okazało się,że kotek wymaga pomocy i to poważnej, szukanie domu dla niego zostało więc odłożone na później.
A teraz co oczywiste nie potrafimy się z nim rozstać. I w ten o to sposób nasz stan rodzinny się powiększył. Kociak ma ok 3 miesięcy i nieprawdopodobna z niego przylepa.
Poza tym u mnie nic nowego. Do pracy dalej nie chodzę i chyba ta przerwa jeszcze trochę potrwa.
Na razie nie jestem w stanie. Dużo mam spraw do przemyślenia.
 W domu bez zmian. Jestem uprzejma, a czasem nawet prawie miła. I nie jest to żadna gra czy przejaw wyrachowania. Ja mam taki charakter, nie lubię udowadniać swoich racji za wszelka cenę, nie szukam konfliktu. Nie jest mi to do niczego potrzebne. Ja się po prostu emocjonalnie zamykam, odcinam i zaczynam żyć w swoim świecie. A w tym świecie nie ma męża.
Trochę mnie zaczyna niepokoić perspektywa zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia, najchętniej spędziłabym je bez niego, ale to jest raczej niemożliwe ze względu na dzieci.
Coraz częściej zastanawiam się czy droga, która wybrałam jest słuszna. Czy prawidłowe jest moje rozumowanie,że skoro  się kiedyś powiedziało "a", to teraz muszę mówić 'b". Dopóki byłam sama takie decyzje nie sprawiały mi żadnych trudności wiedziałam,że podejmuję je na własny rachunek i odpowiedzialność. Byłam w związkach przed małżeństwem, jeden kilkuletni i jak przestało mi odpowiadać to go skończyłam po prostu. Ja wiem,że to brzmi dość brutalnie, ale tak zdecydowałam wtedy i byłam konsekwentna bardzo. I nigdy nie żałowałam. Ale teraz moje decyzje nie dotyczą tylko mnie i świadomość tego wiąże moją zdolność do reagowania zgodnie z odczuciami. Miotam się więc i to co myślę rano do wieczora zmienia się w zupełnie inny pogląd. I tak dzień za dniem. Szkoda,że nie można mnie zresetować, na niektóre wadliwie działające urządzenia to działa.
Mecz się skończył, Real dostał po zadzie. Z uwagi na solidarność narodową z Lewandowskim i Piszczkiem cieszę się, że wygrała Borussia, chociaż normalnie to Niemcom z zasady nie kibicuję.

czwartek, 11 października 2012

ŻAL, ROZCZAROWANIE, WŚCIEKŁOŚĆ

Obiecywałam sobie,że nie będę już pisać o mężu, ale ostatnie sytuacje domowe sprawiły, że łamię  ten zakaz.
Muszę sobie ulżyć.
Zdaję sobie doskonale sprawę z tego,że mam pełno wad, niedoskonałości i diabli wiedzą czego jeszcze.
Życie ze mną to na pewno nie jest sielanka.
Mam zmienne nastroje, bywam uparta, podejmuję pochopne decyzje. Lista jest o wiele dłuższa.
Ale - i napiszę to z miliardową pewnością można na mnie liczyć, dotrzymuję słowa i murem stoję za najbliższymi.
Kilka lat temu gdy mój mąż miał problemy stałam u jego boku i wspierałam go chociaż nie było to łatwe. Byłam w  ciąży, a on akurat się pochorował, długo leżał w szpitalu, był moment,że rokowania nie były dobre.
Byłam przy nim, wdzierałam się dosłownie do najlepszych specjalistów i nie wiem jak przekonywałam do przybycia na konsultację (tak nie wiozłam męża, to lekarz przybył do niego do szpitala).
Przy mężowskim łóżku tkwiłam godzinami nie martwiąc się o swoją wygodę.
 I nie uważam,żebym robiła coś nadzwyczajnego za co należałaby mi się pochwała.
Ja tak widzę rolę partnera w związku i to wszystko.
Miedzy innymi po to jest się z kimś,żeby miał wsparcie jak tego potrzebuje. I już.
Ta sytuacja trwała przeszło 3 miesiące.
Mąż szczęśliwie wyzdrowiał, ja dotrwałam jakoś do urodzenia dziecka.
Wtedy postanowił odejść z pracy.
Swoje powody miał i chociaż moment był fatalny nie odwodziłam go od tej decyzji.
 Bardzo ryzykownej, bo nie miał nic innego.
A ponieważ był przyzwyczajony do jakiejś pozycji to jeśli nowa oferta się pojawiała przeważnie  nie odpowiadała mu.
I taki stan trwał kilka miesięcy.
Najgorszy nawet nie był  brak jego dochodów, to było do przeżycia, ale jego nastroje, frustracje i niechęć do działania jakiegokolwiek.
Ja bez narzekania wróciłam do pracy natychmiast po macierzyńskim  bo żyć za coś jednak trzeba było. Przetrwaliśmy.
Nigdy nie usłyszał ode mnie słowa skargi, nie chciałam urazić jego męskości, która jakoś tam cierpiała z powodu tej sytuacji.
Między nami układało się w sumie dobrze, nie było wzlotów wielkich ale był jakiś normalny kontakt.
Ostatecznie mąż dostał nową pracę, zawodowo bardzo się rozwinął układa mu się nieźle.
Można by pomyśleć,że te trudne czasy już za nami teraz będzie dobrze. I było.
Dzieci fajne rosły sobie spokojniutko, my  robiliśmy swoje.
Do czasu aż u mnie się posypało.
Od tego momentu zaczęło się psuć, mąż zaczął odsuwać się od nas.
Wniosek nasuwa się jeden, dobra żona to żona nie sprawiająca kłopotów, żona która nie zawraca głowy, nie ma potrzeb, sama ogarniająca wszystko.
 Żona, którą można się pochwalić, żona uśmiechnięta (no ale dlaczego nie ma się uśmiechać jak zadowolona z życia??).
Nagle okazuje się, że w domu jest jakieś babsko, które popłakuje ukradkiem, któremu trzeba pomóc w prostych czynnościach bo nawet kawy sama sobie nie da rady zrobić, a był taki moment.
Na dodatek ta baba wymiguje się od wszystkich czynności, trzeba za nią odprowadzać i przyprowadzać dzieci, załatwiać wszystkie sprawy domowe. Pasożyt cholerny i tyle.
Nie, oczywiście tego nie powiedział, ale tak się czułam.
Na początku prosiłam jeszcze "posiedź ze mną", w tamtym czasie największym moim marzeniem było,żeby mnie przytulił i powiedział "będzie dobrze ".
 Niestety to marzenie się nie spełniło nigdy.
Długo cierpiałam z tego powodu, teraz mam gdzieś.
Zresztą teraz mam kogoś kto dba o to,żebym nie pogrążyła się zupełnie w swoich lękach.
Kogoś kto mówi "pokonamy to, damy radę".
Drugi raz zawiodłam się na mężu jak zachorowała córka.
I czuję tylko żal, rozczarowanie i wściekłość.
Bo w momencie kiedy najbardziej go potrzebowałam zostawił mnie samej sobie, potraktował jak zepsuty przedmiot, którego może jeszcze się nie wyrzuca, ale wstawia do garażu "na wszelki wypadek".
Ja jakoś sobie poradziłam, lepiej lub gorzej się pozbierałam.
Poza tym blogiem nie narzekam, nie opowiadam nikomu jak to wygląda.
Ale ten facet, który mieszka ze mną pod jednym dachem nie wzbudza we mnie żadnych uczuć.
Jest mi obojętne czy jest czy nie.
Jakby nagle mu odbiło i zabalował na mieście nie spędziłabym bezsennej nocy martwiąc się o niego.
Jeśli musiałby wyjechać na rok powiedziałabym: "bon voyage".
Mam poczucie zmarnowanych lat na związek z kimś kto nie był tego wart.
 I wiem,że to są straty nie do odrobienia.
Żal, rozczarowanie, wściekłość.
Dopadło mnie.
Może dlatego,że B. znowu wyjechał, tym razem do Włoch na kilka dni.
Namawiał mnie bardzo,żebym z nim poleciała, ale się uparłam,że nie, a teraz nie wiem dlaczego zupełnie. Bez powodu.
Zaczynam żałować bo miałabym dla siebie kilka miłych chwil.
Może następnym razem jak znowu nie dopadnie mnie ośli upór.


niedziela, 7 października 2012

OBOJĘTNOŚĆ

Jeszcze niedawno miotałam się próbowałam rozbić mur, który wyrósł niespodziewanie przede mną.
A teraz  tak niepostrzeżenie zobojętniałam, zrobiło mi się wszystko jedno.
Jedyna rzecz, która mnie jeszcze  interesuje i o którą dbam to lekarstwa dla dziecka, ważne, żeby przyjmowane były regularnie.
Cała reszta przelatuje mi przez palce i mam to gdzieś. Przestałam chodzić do pracy.
To wysiłek nie do przeskoczenia.
Nie chodzi o obowiązki to żaden problem, ale o tą cała otoczkę, konieczność trzymania się w ryzach, nieokazywania słabości.
Niestety nie mogę całego dnia spędzać w pokoju zwanym szumnie "gabinetem", a kontakty w współpracownikami zaczęły mnie przerastać.
 Moje funkcjonowanie w pracy związane jest z dużą dyscypliną, którą sama sobie narzuciłam.
Jeszcze niedawno było to przedmiotem żarcików tych, którzy mnie znają.
Z natury jestem (byłam?) wyluzowaną i chyba ciepłą osobą, a w pracy zimną, nieustępliwą i bezkompromisową.
Ale taka była konieczność przystosowania się do otoczenia.
Jak w Legii Cudzoziemskiej: idź i walcz albo giń.
Jeśli będę  jeszcze prowadzić tego bloga to napiszę kiedyś o pracy, która  była ważnym elementem mojego życia.
Wolę zostać w domu.
Zabawne, nawet w ciąży nie robiłam sobie przerw tylko żyłam na stuprocentowych obrotach.
A teraz całkowita odmiana.
Ograniczyłam nawet swoją działalność, no nie wiem jak nazwać...
Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że chcę jakąś część swego czasu, a przede wszystkim swoją wiedzę spożytkować na pomoc ludziom, którzy nie byliby w stanie zapewnić sobie usług w zakresie, który ja mogę zaoferować.
Zapotrzebowanie przerosło moje przewidywania, i z czasem to stała się to bardzo ważne.
Tą działalność właściwie w ostatnim czasie też wygasiłam.
Najdziwniejsze,że w tej próżni mojej zrobiło mi się dobrze, to niesamowite jak można zobojętnieć na wszelkie bodźce.
Ale to dobrze, bo przynajmniej dusza już nie boli. 

sobota, 6 października 2012

WKURZA MNIE

Różne rzeczy mnie wkurzają.
Dziś spróbuję skoncentrować się na jednej, którą ostatnio dostrzegłam wyraźniej niż zwykle, przy okazji rozwijającej się dyskusji na forum komentarzy jednego z blogów.
Do rzeczy.
Mam już kilka lat i mimo chwilowych odlotów w kierunkach różnych zmuszona jestem twardo stąpać po ziemi.
 A jednak  wciąż nieprzyjemnie zaskakuje mnie uwielbienie całkiem sporej części społeczeństwa do pochopnego formułowania ocen i pouczania innych ludzi.
Jak tam czytam sobie komentarze, które mam na myśli to nie mogę wyjść z podziwu jak moralne i pełne cnót jest nasze społeczeństwo.
Szkoda tylko,że nie widać tego w życiu codziennym.
Zastanawiam się ile pychy i zarozumialstwa maja w sobie osoby uzurpujace prawo do wydawania sądow nad innym. Czym innym jest wypowiedzenie swojego zdania na jakiś temat, powiedzenie "uważam tak albo tak", a czym innym formułowanie ocen na temat innej osoby często obraźliwych.
Czy naprawdę zamiast rozmawiać przyjemniej jest obrażać?
Jeśli tak to takie osoby sa dla mnie w jakiś sposób - przepraszam bardzo- zaburzone.
Nie jestem biegła w przypowieściach biblijnych, ale jest chyba coś takiego "kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem".
Kolejna rzecz, która mnie irytuje w "dyskusji' to maniakalne posługiwanie się stereotypami i nadmiernie uogólnianie, na zasadzie mnie się coś przytrafiło to znaczy każda podobna sytuacja jest taka sama.
 Tacy rozmówcy a właściwie prelegenci bo trudno rozmawiać z kimś kto nie zakłada nawet,że może nie mieć racji działają na mnie niezwykle prowokująco.
Jaki sens ma takie uogólnianie? Do jakiej prawdy nas zbliża? Moim zdaniem do żadnej.
 Posłużę się takim przykładem.
Ostatnio w mediach głośno jest na temat niewyobrażalnej tragedii do jakiej doszło w rodzinie zastępczej w Pucku.
 Czy na tej podstawie możemy sformułować ocenę,ze wszystkie rodziny zastępcze w Polsce to patologia? Zdecydowanie odradzam ten kierunek rozumowania.
Reasumując, jako grzeszna istota o słabym charakterze z dużą nieufnością podchodzę do osób nieskazitelnych, z założenia szlachetnych i wiedzących "lepiej".
A co u mnie osobiście?
Nie było mnie chwilę bo córka znowu była w szpitalu, jak zwykle sytuacja kryzys przyszedł niespodziewanie.
Teraz sytuacja już opanowana jesteśmy z powrotem w domu.
 Nie ukrywam,że z przyjemnością wyciągnęłam moje pieczołowicie poskładane kości w wygodnym łóżku, spanie na szpitalnej podłodze (moja karimata do jogi  znalazła nowe zastosowanie), które w natłoku rzeczy ważniejszych umykało w trakcie pobytu teraz zaczyna ze mnie wychodzić.
Ale na szczęście jeszcze nie do końca utraciłam zdolność do szybkiej regeneracji.
 Przez ten trudny czas miałam nieprawdopodobne i bezinteresowne wsparcie moich cudownych sąsiadek, które wymyślały rozrywki dla młodszej córki, żeby zniwelować stres związany ze strachem o siostrę.
No i B.
Gdyby nie on pewnie nie wpadłabym na to,żeby coś zjeść przez wszystkie te dni.
Wykazywał się dużym uporem w dostarczaniu mi  rożnego rodzaju posiłków.
 Szpitalny kiosk był w remoncie a ja pojechałam jak stałam, spakowałam tylko w biegu rzeczy dziecka.
B. pomyślał nawet o środkach higienicznych dla mnie, ręcznikach a nawet  dresiku z uśmiechniętym kotkiem.
Trudne były te dni, ale gdybym musiała przechodzić przez nie zupełnie sama byłoby jeszcze gorzej.
Z uwagi na to co się wydarzyło ze swoimi wynikami do lekarza dotarłam dopiero wczoraj. ale to już mało interesująca historia pozwolę więc sobie w tym miejscu powiedzieć wszystkim dobranoc.
Mam wielce interesujące plany na wieczór do obejrzenia nagrane mecze Plus Ligi, która ku mojej radości znowu na parkiecie.