ZAJRZAŁO .....

sobota, 21 kwietnia 2012

UDAWANIE

Wprawdzie dziś sobota, ale mimo to, B. mnie odwiedził, żeby przynieść witaminki jak stwierdził.
Nie spodziewałam się, więc jego widok był wielką niespodzianką. B. powoduje przyspieszone bicie mojego serca, ale równocześnie wprowadza w moje  życie mnóstwo spokoju.
Przy nim czuję się po prostu bezpiecznie, dobrze i na swoim miejscu.
 Po tym jak B. mnie kiedyś tam zostawił, a zamążpójściem dużo działo się w moim życiu, były dwa poważne związki, i kilka przelotnych.
Nigdy jednak z żadnym facetem nie czułam się tak jak z B. Nigdy o nim tak naprawdę nie przestałam myśleć.
 I potem to nieoczekiwane spotkanie w centrum handlowym. Zauważyłam go z daleka, nietrudno te jego prawie 2 metry wzrostu.
Ja byłam po pracy w pełnym rynsztunku: fryzura, makijaż, fajna sukienka.
 Mogłam więc na luzie (a  faktycznie to mało zawału nie dostałam) pomachać ręką i zawołać "cześć, co za spotkanie".
Byłam pewna,że to spotkanie będzie zarazem ostatnim, odegrałam więc superscenkę mającą mu uświadomić co stracił te ponad 20 lat temu.
Wypiliśmy kawę, wymieniliśmy się wizytówkami  i każde poszło w swoją stronę. Odezwał się po dwóch miesiącach. Mówił potem,że na tym spotkaniu go onieśmieliłam,że zobaczył kobietę  przy której poczuł się jak mały Kazio (zabawne biorąc pod uwagę jego sukces zawodowy).
No fakt, dopóki się nie posypałam wrażenie to ja zrobić zawsze potrafiłam, wizerunkowo kiedyś sprzedawałam się nieźle, to efekt długotrwałej ciężkiej pracy nad sobą.
Nikt nigdy nie miał prawa przypuścić,że się boję, że nie jestem taka pewna siebie,że.....
Do dziś mam taki odruch. Jak lekarz przychodzi na obchód to siedzę uśmiechnięta i mówię jest ok, chociaż chce mi się wyć z bólu.
Zawsze udaję. Wszystko, jak leci.
Przed B. jak już się odezwał też udawałam jeszcze przez jakiś czas, ale potem jakoś tak niepostrzeżenie to zaczęło się zmieniać.
A teraz?

 Minęło prawie 2 lata i B. wciera balsam w moje pooperacyjne siniaki, widzi mnie w wersji zupełnie naturalnej, umówmy się mało atrakcyjnej i nawet mi do głowy nie przyjdzie udawać cokolwiek.
Jeden jedyny facet, który widział mnie płaczącą. 
Jeden jedyny, który nie oczekuje ode mnie,żebym była doskonała.
Zna moje słabe strony i czuję,że akceptuje mnie pomimo to.
Z jednej strony poważny szef dużej firmy, z drugiej najlepszy przytulacz na świecie, najskuteczniejszy odganiacz złych myśli.
Teraz udaję przed sobą,że akceptuję fakt,że jesteśmy tylko przyjaciółmi, że za naturalne uznaję, iż wychodzi ode mnie i wraca tam gdzie jego miejsce.
 Udaję,że się wcale nie zakochałam, i nie ma znaczenia to,że on nie zakochał się we mnie?
A. Ze szpitala mam wyjść we wtorek. Trochę mi tu zeszło.

wtorek, 17 kwietnia 2012

FUNCJA SPOŁECZNA

Słucham sobie radia, kolejna "arcyciekawa" debata o reformie emerytalnej.
Mnie ten temat dotyka niestety, wyliczyłam sobie, że jeśli uchwalą ustawę zgodnie z podawanymi publicznie założeniami to ja wiek emerytalny osiągnę mając lat 65. Około. Nawet jeśli palnęłam się kapkę w obliczeniach to bez znaczenia, w kwestii rachunków zawsze byłam do tyłu.
Pewnie dlatego,że nie lubię swojego zawodu perspektywa wydłużenia czasu, w którym zmuszona będę go uprawiać nie napawa mnie radością.
Ale to jeszcze nic.
Wkurzają mnie natomiast argumenty padające przy tym. Argumenty dotyczące kobiet.
Nie mam zacięcia feministycznego, o zgrozo nie jestem zwolenniczką parytetów np. wśród wybrańców narodu.
Mam takie głupawe marzenie,żeby decyzje w moim imieniu podejmowali ludzie wykształceni, rozsądni, odpowiedzialni...
I bez znaczenia są dla mnie takie ich cechy jak płeć, rasa, preferencje seksualne czy poglądy religijne. Przynajmniej tak długo jak będą zajmowali swe myśli nie tylko dylematami co zjeść dziś na obiad, a tym co faktycznie można zrobić "aby ludziom lepiej się żyło".

Utopia? Pewnie tak. Ale ja zawsze miałam takie zapędy, niestety.
Ale: wiek emerytalny.
Do furii doprowadził mnie dziś usłyszany w radio argument , że kobiety powinny krócej pracować bo przecież mają wychowywać wnuki. Bo taka ich "funkcja społeczna".
Halo!!!! Sam je sobie wychowuj, a ode mnie wara!!!!
To moja decyzja ma być w przyszłości, czy mam ochotę to robić czy też nie.
Są babcie, które sens swego życia widzą w obcowaniu ciągłym wnukami i pomaganiu zapracowanym dzieciom.
Cześć i chwała im za to. Podziwiam i szanuję.
Ale może są kobiety, które chciałyby na emeryturze nareszcie mieć chwilę dla siebie?
I wcale nie oznacza to,że są zimnymi wypranymi z uczuć rodzinnych sukami? W mojej ocenie ta kwestia w ogóle nie powinna być przedmiotem publicznej debaty, dla mnie to takie wywieranie presji na te wszystkie kobitki, które teoretycznie mogłyby zrobić w końcu coś dla siebie, ale "wywijanie się od obowiązków" stawia je pod pręgierzem nieomalże.

 Temat wnuków mam nadzieję jeszcze długo mnie nie będzie dotyczył (dzieci mam w podstawówce), ale ogólnie irytuje mnie takie stawianie sprawy. Obowiązek zapewnienia dzieciom odpowiedniej opieki spoczywa tylko i wyłącznie na ich rodzicach, ja to wiem, wie to milion innych mam. Dziadków pomoc może być dostępna jedynie na zasadzie ich dobrowolnej, podkreślam dobrowolnej chęci.
Ulżyłam sobie. I dobrze.
Aha: wciąż tu jestem, coś tam się komplikuje.


niedziela, 15 kwietnia 2012

KRYZYS

Dziś jest marnie.
Bardzo boli, wszystko jest nie tak.
Nie chce mi się udawać,że nic się nie dzieje,że ze wszystkim dam sobie rade,że jestem dzielna.
A ja wcale nie jestem dzielna.
Jestem przestraszona, smutna i chciałabym móc uciec gdzieś i żebym nic już nie musiała udowadniać.
 A najgorsze,że cały czas muszę udawać bo inaczej zaczną mi tu jakiegoś psychologa zaraz znowu wciskać.

Ostatnio sobie z nim poradziłam wyszedł z głębokim przekonaniem,że nie jest potrzebny, ale czy następnym razem dam radę? Muszę się bardziej pilnować.

BEZ ZMIAN


Nie wypuścili mnie jednak do domu. Jeśli dzięki temu,że będę tu 2-3 dni dłużej uda mi się już nigdy nie wracać na oddział to cena jest nieduża.
Zaczęłam już rehabilitację, ale marna to rozrywka, więc nie ma co się rozwodzić na ten temat. Przykładam się bardzo, aż rehabilitant mnie stopuje w zapale do pracy. To nowy pracownik na oddziale i nie jak pan Franek, z którym pracowałam poprzednimi razami, że determinacja u mnie olbrzymia.
 Mój lekarz prowadzący powiedział temu nowemu, że jestem "zawzięta" i żeby mnie pilnował.
Zawzięta? A i owszem. Będę chodzić normalnie, żadnego utykania. 
Ale w siatkę czy tenisa już nie pogram. Narty też mogę komuś oddać.
 Nie wiem jeszcze czy już to zaakceptowałam. Cały czas myślę.
Dzisiejszy dzień ciągnie się bardzo. B. nie był i nie przyjdzie.
To zupełnie oczywiste, weekend podlega dużym ograniczeniom jeśli chodzi o nasze kontakty. Poza tym prawie w każdy piątek wybywa z żona i córkami na jakieś wypady, żeby jego dziewczyny trochę atrakcji miały. Co tydzień wykonuję więc wielką pracę nad sobą,żeby się przekonać,że to dobrze, że tak ma być.
 Niestety moje starania nie zawsze przynoszą oczekiwane efekty.
Bardzo miłe panie leżą tu ze mną na sali. Obie z roczników "przedwojennych" z fantastycznym poczuciem humoru.
 Nie odbywamy długich debat na tematy naszych dolegliwości, bo i jaki tego sens? Boleć mniej od gadania o tym nie będzie.
 Bardzo lubię towarzystwo starszych ludzi. Wbrew często spotykanym stereotypom kontakt z nimi potrafi być bardzo inspirujący, a jak chcieć się wsłuchać to takie osoby maja dużo ciekawych rzeczy do powiedzenia. I tak sobie tu spędzamy wspólnie czas, dostałyśmy dziś nawet pochwalę od ordynatora za 'dobry klimat w sali".
No co, podobno trzeba się cieszyć z drobiazgów. Może w nagrodę jakiś zastrzyk odpadnie?

piątek, 13 kwietnia 2012

TO SAMO MIEJSCE

Wciąż tu jestem, pewnie nie wyjdę na weekend. Ale to jeszcze nie postanowione. Tęsknie za dziećmi, one za mną.
Nie jestem przyzwyczajona do rozstań z nimi, właściwie zawsze jesteśmy razem.

Dziwna ze mnie mama.
Pisałam już,że kocham je bezgranicznie, ale nie jestem typem mamy poświęcającej się.
Wiadomo,że pewne rzeczy robić trzeba, ale generalnie się nie spinam. I chociaż lubię gotować to od maniakalnego szykowania kotlecików wolę poszaleć z nimi na rolkach.
Poprawka: wolałam przed wypadkiem. Ale teraz też udaje nam się wyszukać fajne sposoby na wspólne spędzanie czasu.
I tak sobie leżę, i udaję,że nie czekam na wizyty B. Przecież nie mogę oczekiwać,że będzie odwiedzał mnie codziennie. Ma mnóstwo swoich spraw na głowie.
Ale przychodzi. A ja od razu lepiej się czuję.

Moje sąsiadki z sali, starsze panie też są już jego wielbicielkami, powiedziałam im nawet, że staję się zazdrosna, co oczywiście przyjęły ze zrozumiałym rozbawieniem.
A B. jak B.
Jednej skoczy po gazety do kiosku, drugiej przyniesie wody, sprawdza telefon,"któremu coś się stało".
Jak sprawny pielęgniarz obsługuje dla nas wózek na kółkach (wszystkie trzy chwilowo jesteśmy zwinne jak jaszczurki hahaha ).
A mnie nawet nie chce się mówić.
 Przymykam oczy i wyobrażam sobie,że jestem dla niego kimś ważnym, kimś więcej niż kumpelą.
 A potem szybko się karcę: ciesz się tym co masz idiotko. Jest ktoś kogo interesuje co masz do powiedzenia, kto wie jakie są twoje marzenia, nawet te graniczące z absurdem. Ktoś kto gania  dla Ciebie za mało dostępną  płytą bo wczoraj wspomniały Ci się kawałki "z młodości", a dziś już jej słuchasz.

Poza tym poddaję się rytmowi szpitalnego życia. Marudzę przy zmianie opatrunków , przy wyciąganiu drenu podjęłam próbę efektownego omdlenia. Ze strachu oczywiście. Ale  staram się nie być przesadnie upierdliwa.
Trochę mi się popłakuje jak zostaję sama, ale nie są to nadzwyczaj spektakularne wydarzenia, staram się to robić "w poduszkę".
Cóż, tradycyjna troska o trzymanie fasonu dochodzi do głosu.

Mąż też o mnie nie zapomina,dzwoni codziennie, w jego głosie słychać nawet troskę. Albo ewentualnie zniecierpliwienie,że został sam na gospodarstwie.
Zresztą wszystko mi jedno, ja i tak jestem już przegrana.

czwartek, 12 kwietnia 2012

ZE SZPITALA

Już po wszystkim. Pierwsza doba po operacji za mną. Jeszcze tylko kilka dni w szpitalu i wracam do domu. Boli paskudnie, ruszać prawie się nie da, wyprawa do łazienki to jak zdobywanie Himalajów. Ale daję radę, widzę tu sporo osób z dużo większymi problemami, nie mam co jęczeć. Poza tym paradoksalnie w szpitalu odpoczywam, przede wszystkim psychicznie. Tutaj wszystko jest wiadome, jasne zasady wiadomo czego można oczekiwać, a co jest nierealne. Jestem tu szósty raz, problemów z aklimatyzacja brak. Pielęgniarki sympatyczne. Jest ok.
Wczoraj raniutko wyszłam z domu przeżyłam małe zaskoczenie. O swoje auto oparty stał uśmiechnięty B. Odprawił moją taksówkę i zawiózł mnie do szpitala. Bardzo się ucieszyłam widząc go, a poza tym wiadomo raźniej mi było po drodze.Niespodzianka mu się udała, wiem,że kosztowało go to sporo wysiłku bo ranki ma zawsze zajęte rozwożeniem dzieci, nie pytałam ale musiał prosić żonę na pewno aby to zrobiła.
 Myślałam,ze wysadzi mnie pod kliniką i pojedzie do swoich spraw, ale niespodzianki ciąg dalszy był.
 Pomógł mi przebrnąć przez wszystkie wstępne procedury, na izbie przyjęć był tłum, B. wyczarował dla mnie krzesełko a nawet luźniejszy kącik, w którym mogłam przeczekać. Pilnował kolejki, opowiadał żarciki trzymał za rękę. W konsekwencji czas przeszedł szybko i dotarłam na oddział. B. był ze mną cały czas i nie pozwolił mi się bać.
Odprowadził mnie pod same drzwi bloku operacyjnego, na który ja powieziona byłam z fasonem na łóżku.
Próbowałam się martwić,że ogląda mnie w tak mało romantycznych okolicznościach w szpitalnej "operacyjnej" koszulce, ale czułam się tak dopieszczona, że do tego martwienia się podchodziłam bez specjalnego zaangażowania. Zabieg trwał prawie 3 godziny, i jak wieźli mi z powrotem już wybudzoną to B. wciąż tam był.
To pewnie szalenie infantylne, ale widok jego oczu jak szedł pochylony przy mnie trzymając za rękę pamiętać będę do ostatniego dnia swojego życia.
Dzięki niemu ten trudny dzień przetrwałam nie skręcając się z samotności. Bardzo dobrze czuję się w jego towarzystwie, ogarnia mnie taki spokój i nie mam czarnych myśli. Nie mogę sobie podarować, że wtedy dawno temu nie zawalczyłam o niego powodowana durna ambicją, i myśląc "jak nie chcesz to nie". To było głupie bo przecież skręcało mnie z rozpaczy. A teraz...
Teraz B. mnie lubi chyba , no bo inaczej nie poświęcałby mi tyle uwagi.  Dobrze mieć kogoś takiego.
Kończę, bo właśnie przyszedł. Z siatą owoców jak dla grupy przedszkolaków.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

ŚWIĘTA

Święta to trudny czas, zwłaszcza jak radości w sercu brak.
Jakoś udało mi się przekonać męża do wyjazdu do moich rodziców. Było trochę marudzenia, ale podlizując się niemiłosiernie udało mi się uzyskać łaskawą akceptację. Raz w roku może się poświecić.
I nie chodzi nawet o to,ze ma coś przeciwko moim rodzicom, jemu po prostu programowo się nie chce. Oni do nas przyjechać nie mogą, Tata z uwagi na stan zdrowia źle znosi podróże. A nie chciałam kolejnych świąt spędzać z rodziną małżonka, która zjawi się niby "niechcący" i zalegnie na kilka dni. Kontakty z nimi są słabe i wyjątkowo nie czuję się temu winna. Mąż, jego rodzeństwo i ich mama nie mają potrzeby spędzania razem czasu, częstszych kontaktów, dowiadywania się o siebie. Nie mam na myśli wścibstwa i wtrącania się w nie swoje sprawy, ale ja ze swoimi kuzynami jestem w o wiele serdeczniejszych relacjach niż oni ze sobą.  Ale Święta...Pojechaliśmy, dzieci szaleją z radości bo uwielbiają być u Dziadków, Rodzice się cieszą bo za nimi przepadają, ja też nareszcie mam okazję pogadać z nimi nie tylko przez telefon. Mam w nich oparcie i to jeszcze jakoś trzyma mnie w pionie, świadomość, że jest miejsce, w którym zawsze znajdzie się dla mnie miejsce.

O dziwo odkąd tu jestem śpię dobrze, ale cóż szum morza który wieczorem
pięknie słychać  zawsze na mnie działał kojąco. Podróż była słaba, ale jakoś przeleciało. Na co dzień jedyną dla mnie radochą i wyciszeniem to są chwile spędzone w samochodzie. Uwielbiam prowadzić. Moment odpalania silnika działa na mnie terapeutycznie. Wiem,że to śmieszne ale tak mam. Ale podczas wspólnych wyjazdów prowadzi małżonek.
A kto z nim jechał wie jaka to "przyjemność". Generalnie każda chwila wydaje się być ostatnią. Atmosfera między nami nawet nie napięta, ot takie drobne przyjemności: "tak źle jak teraz to jeszcze nie wyglądałaś".

Fakt, tak źle to jeszcze nie. I nie pomogła wizyta u fryzjera i fajna fryzurka, nie pomogły nowe ciuchy. Jestem zapuszczona emocjonalnie i to chyba po mnie widać, wyglądam beznadziejnie. Ale czy trzeba mi to tak walić prosto w oczy? Nie wiem. Może trzeba, ale jaki to ma przynieść efekt?
Ostatnie dni to duże utrudnienie w kontaktach z B. Każde z nas otoczone rodziną, więc sms-y takie bardziej ukradkowe i nie tak częste. I rozmawialiśmy "tylko" dwa razy. Dziękuję i za to, gdyby nie on to już całkiem czułabym się jak sprzęt nadający się tylko do utylizacji. A tak to przynajmniej mogłam komuś powiedzieć jak bardzo boję się kolejnej operacji (to już za 2 dni!!!). Bardzo się boję. Jasne jestem dużą dziewczynką. Raniutko wstanę, pojadę sobie do szpitala, jakoś przetrwam.  Ciekawi mnie czy męża zainteresuje jak mam zamiar się tam  dostać. Ostatnio pojechałam samochodem, a małżonek nawet po mnie przyjechał i tylko trochę narzekał,że mu burzę plan dnia. Czepiam się, przecież  nawet zapytał czy bardzo boli.  A potem przegonił mnie na drugi koniec parkingu, bo nie będzie się przecież ochroniarzom tłumaczył,że podjedzie pod wejście tylko na chwilę,żeby kobietę zgarnąć co do drzwi to na wózku jeszcze wieziona była, bo problemy z utrzymaniem pozycji pionowej jak po szalonej tygodniowej imprezie.
Znowu się czepiam.
Ale jak nie ma komu powiedzieć to dobrze chociaż na blogu sobie ulżyć.

środa, 4 kwietnia 2012

MATERIAŁ NA SINGIELKĘ

Ostatnie dni upłynęły pod znakiem dziecięcych katarów, wszelkiego rodzaju boleści i wszystkich związanych z tym atrakcji.
Jako dobra mamusia biegałam od jednego dziecięcia do drugiego co raz wzywana gromkim "maamo". Nie narzekam, taki mamusiowy los. Bardzo kocham swoje małe, i życia sobie bez nich nie wyobrażam. Ale czy to wystarczy,żeby być dobrą mamą? Chyba jednak nie. Z podziwem i zazdrością obserwuję moje koleżanki, które z zapałem potrafią biegać za dzieciakiem w celu nakarmienia go kanapeczka z szyneczką tudzież inną witaminką.
Ja niestety taka nie jestem. Nie masz ochoty nie jedz, jak zgłodniejesz to zapraszam. Nie ma we mnie zapału do czynności związanych z działalnością domową, nie jestem dobra gospodynią w takim powszechnym tego słowa rozumieniu. Żadną nie jestem tak po prawdzie. Coraz częściej myślę,że nie nadaję się do życia rodzinnego, jestem fantastycznym materiałem na singielkę. Możliwe, ze wmówiłam to sobie będąc ze wszystkim sama. Nie chodzi mi nawet o to, że mąż nie pomaga w domu, to akurat jakoś mnie nie rusza specjalnie. nadzwyczajną pedantką nie jestem,a na wiele spraw zobojętniałam. Sama jestem ze sprawami o wiele ważniejszymi niż umyte na święta okna. Dziś dowiedziałam się,że znowu czeka mnie wizyta w szpitalu i poprawianie po poprzednich zabiegach, może kiedyś się zbiorę i napiszę o wypadku, który trochę przemodelował mi życie. "Trochę" bo się nie dałam. Kto mnie nie zna nie ma szans domyślić się,że każdy krok uśmiechniętej pani okupiony jest bólem. Ale nieważne, nie lubię o tym myśleć. Tak czy inaczej dziś dowiedziałam się,że we wtorek znowu mam się zgłosić w klinice, a miało już być finito ostatnim razem. Coś złamią coś podskrobią i ma być ok. Super nie mogę się doczekać, ale ponieważ to już 6 raz to jakby optymistyczne myślenie mi się przyhamowało.
I jak przyjechałam do domu, i mówię o tym a jest to dla mnie stres, to chciałabym żeby przytulił, powiedział "będzie dobrze". Albo nawet niechby nic nie gadał tylko przytulił. Ale było jak zawsze, powiedziałam coś do do pleców, zero reakcji. No to na cholerę mi taki związek?