ZAJRZAŁO .....

środa, 27 lutego 2013

KŁOPOT

Mało powiedziane. Zupełnie nie wiem co zrobić. Wszystko było zaplanowane, dopięte na ostatni guzik a wszystko rozbija się teraz o dziecięcego wirusa.
Rzecz w tym,że jak  jak Zuza i B. pogonili mnie na badania , konsultacje i diabli wiedzą co jeszcze to zgodnie z zasadą "kto szuka ten znajdzie" okazało się,że jestem jak jajko niespodzianka. Tylko,że moja niespodzianka z gatunku podłych, coś jak w filmie "8 obcy pasażer Nostromo".
No i tego obcego (tętniak) dobrze byłoby się pozbyć. Nawet się nie buntowałam specjalnie, coś tam pomarudziłam dla porządku, ale poumawiałam się gdzie trzeba no i właśnie na najbliższą niedziele wypada ten piękny dzień kiedy powinnam się stawić w klinice.
 Klinika kliniką ale trzeba zorganizować jakoś życie moich dzieci na ten czas kiedy nie będzie mnie w domu. Przeprowadziłam kilka prób bojowych ze starszą córką żeby mieć pewność,że zapanuje nad przyjmowaniem odpowiednim leków, których pominąć w żadnym razie nie może.
Opracowałam z koleżanką plan kiedy ma odbierać młodszą i na jakie zajęcia poodostawiać. Szwajcarski zegarek to nic nie znacząca zabawka przy tym planie nie do zepsucia.
Ale jak wszyscy wiemy plany sobie a rzeczywistość sobie.
W nocy z niedzieli na poniedziałek zaczęła starsza efektownymi objawami grypy żołądkowej, która rozwinęła się w grypę pospolitą. Dziś dołączyła do niej młodsza w sposób jeszcze bardziej imponujący bo z temperaturą 39, 7.
Przestraszyłam się bo tak wysoka temperatura przytrafiła się po raz pierwszy, Mała jest raczej odporna wszystkie infekcje bierze na szybko i bez problemu ( w swoim ośmioletnim życiu raz miała przepisany antybiotyk!), a dziś odlatywała. Lekarz uprzedził mnie,że gorączkować może jeszcze 3-4 doby a potem "dochodzić do siebie".
No i jestem w kropce. Bo tu moja klinika i raczej pilna sprawa, a tu dziewczyny chore i brak pomysłu co zrobić. Plan runął. Nie mogę przecież "podrzucać" chorych dzieci koleżance, która sama ma maluchy w domu.
W związku z tą sytuacją po raz kolejny upewniłam się dlaczego nie chcę być już z moim mężem. Zapytałam go bowiem, a nawet nie zapytałam a bezczelnie sformułowałam roszczenie aby wziął kilka dni wolnego i zajął się dziećmi jak mnie nie będzie. Oczywiście dowiedziałam się,że to jest niemożliwe bo przecież on ma swoje bardzo ważne obowiązki, których mój prosty umysł nie potrafi zrozumieć.
Przecież ileś tam dni wolnego oznaczałoby,że kryzys w tym biednym kraju się pogłębi, kilka spraw nie zostanie załatwionych w terminie, a jego kariera legnie natychmiast w gruzach. Żeby tam w gruzach, zhańbiony i pogrążony będzie mógł co najwyżej aplikantom teczki z aktami wiązać.
A wszystko dlatego,że ja mam fanaberię iść do szpitala co samo w sobie jest nieodpowiedzialne, a podtrzymywanie tego pomysłu w sytuacji gdy dzieci są chore to każdy widzi chyba absurd sytuacji. Patrzyłam na tego faceta i nie czułam nic poza zdziwieniem, bo albo ja byłam kiedyś ślepa i nie widziałam rzeczy oczywistych, albo on tak nieprawdopodobnie się zmienił.
 Ja mam gdzieś,że od dawna nie obchodzi go co ewentualnie stanie się ze mną , bo jak wiadomo życie nie znosi próżni i tą pustkę z powodzeniem los mi wynagrodził.
Ale nie potrafię się pogodzić z faktem, że równie obojętny jest w stosunku do swoich dzieci, nie potrafi się zainteresować ich potrzebami i zwyczajnie poświęcić im czasu.
I wprawdzie dzisiejsza z nim rozmowa upewniła mnie w słuszności mojej decyzji dotyczącej tego,że "żoną" jestem już  tylko formalnie to w dalszym ciągu nie mam pomysłu jak rozwiązać problem opieki nad dziećmi, którym akurat teraz przytrafił się ten wirus paskudny.

sobota, 16 lutego 2013

NIEZALEŻNOŚĆ

Ostatnio próbowałam zdefiniować co dla mnie jest ważne dla jako takiej równowagi psychicznej i normalnego funkcjonowania.
Nie mam na myśli spraw tak oczywistych jak zdrowie moich bliskich i moje. Nie musiałam się długo zastanawiać, bo istotna jest właśnie ta moja "niezależność".
Przejawia się ona na kilka pewnie sposobów, ale jednym z istotniejszych jest aspekt ekonomiczny, czyli własna kasa po prostu.
Nie mam na myśli kokosów, kluczowe jest określenie "własna".
Niezależna finansowo jestem chyba tak od 19 roku życia, kiedy to zaczęłam pracować. Zabawne w tym jest jedynie to,że pracy nie szukałam ona sama znalazła mnie.
Zaczęłam właśnie studia, takie zwykłe, dzienne ale pojawiła się możliwość zarobienia, z której postanowiłam skorzystać i tak ciągnęłam do dyplomu.
Wbrew woli rodziców, załamanych  faktem,że ich jedynaczka zamiast jedynie wkuwać i cieszyć się studenckim życiem jak oni za młodu zarabia pieniążki, które po prostu mogła dostać od nich.
Dodatkowo dostawałam pieniądze za granie (ze sportem wyczynowym skończyłam dopiero po studiach), i o dziwo przy tym wszystkim miałam stypendium naukowe (niezupełnie zasłużone, nie zawsze byłam super przygotowaną studentką ale nadrabiałam tupetem, który wolę nazywać inteligencją).
Tak czy inaczej miałam trzy źródła dochodów, które umożliwiały mi finansowanie moich szaleństw ciuchowych i kosmetyków z Pewexu.
Szybko uznałam,że nie uchodzi prosić rodziców o sponsorowanie moich fanaberii i grymasów, a nawet zwykłych potrzeb.
I to zostało mi do dziś. Zarabiam na siebie i nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, żebym musiała prosić swojego faceta o zakup sukienki czy butów.
Nie wyobrażam sobie nawet posiadania wspólnego konta.
Nigdy takiego zresztą nie miałam i aż ciarki mnie przechodzą na samą myśl.
 Nie chodzi o ukrywanie czegokolwiek, ale o tą właśnie niezależność.
Wprawdzie z mężem na początku wspólnej drogi życiowej poupoważnialiśmy się nawzajem do swoich rachunków, działanie to miało na celu zabezpieczenie na wypadek jakiegoś nadzwyczajnego zdarzenia. Nigdy nie wpadłam na pomysł,żeby sprawdzać co tam u niego na koncie się dzieje, dla mnie takie węszenie byłoby równoznaczne z naruszeniem jego prywatności.
Wiedziałam tyle ile  mówił i to mi wystarczyło. Podobnie rzecz miała się w drugą stronę.
Do tych wszystkich rozważań skłoniła mnie wizyta 20 lat ode mnie młodszej kuzynki. Dziewczyna po maturze związała się z jakimś chłopakiem, mieszkają ze sobą  od  mają roczne dziecko.  Ona nie pracowała przed urodzeniem dziecka, teraz ma dodatkowy argument - zajmuje się maluchem.
Ale z rozmowy z nią wynikało,że ona nie ma zamiaru podjąć jakiejkolwiek pracy, ma zamiar po prostu być kobietą swego mężczyzny. Przeraża mnie taka wizja.
Nie chodzi o to,że przepadam za pracą przeciwnie nudzi mnie bardzo, ale nie wyobrażam sobie takiego 100% uzależnienia od partnera, który zostawia jej pieniądze na tzw. życie a ona szczegółowo musi się z nich rozliczyć, a potrzeba zakupienia jej nowych majtek jest poddawana analizie czy to aby wydatek konieczny.
 I nawet nie chodzi mi o to,że coś się temu chłopakowi odwidzi, ale wystarczy jakieś zdarzenie losowe i dziewczyna jest na przysłowiowych deskach.
 Może faktycznie jestem nie z tego świata, ale zupełnie nie rozumiem jak można funkcjonować w takim systemie.


niedziela, 3 lutego 2013

WYBRYK

Doszło do niego wczoraj wieczorem, chwilę po opublikowaniu poprzedniej notki. Otóż dziewczyny z mojej okolicy mają zwyczaj wychodzenia wspólnego przynajmniej raz w miesiącu. W ramach oderwania się od domowych i służbowych obowiązków robią sobie babski wypad.
Już od dawna byłam namawiana do towarzyszenia im, ale zawsze wykręcałam się mniej lub bardziej sensownie, ale z pewnością skutecznie. Wczoraj się nie udało, oczywiście z powodu Zuzy, która przyprowadziła wszystkie baby pod mój dom, z którego właściwie zostałam wyprowadzona tak jak stałam.
Wylądowałyśmy w jakimś klubie, wbrew moim obawom nielansiarskim. Atmosfera była świetna i ta ogólna dotycząca miejsca i ta przy naszym stoliku. Żadnych opowieści o mężach, kochankach i dzieciach.
W tle dobra muzyka. I w ten sposób grupa kobiet w przedziale wiekowym 35-45 lat spędziła bardzo udany wieczór.
Do domu wróciłam około czwartej nad ranem, totalnie wyluzowana, uśmiana i gwoli szczerości na lekkim rauszu.
Dziś jak się dobudziłam pojechałam na basen trochę odbudować kondycję.
Ale dlaczego nazwałam wczorajsze wyjście wybrykiem?
Dziś przy porannej kawie tak sobie myślałam do czego się doprowadziłam przez te kilkanaście lat mojego małżeństwa. Ja oczywiście wiem,że nie mogłam wiecznie prowadzić takiego trybu życia jak w czasach przedślubnych, kiedy imprezowałam z zapałem i radością.
 Po ślubie szybko wszystko się skończyło, mąż nie lubił imprez, albo źle się czuł, albo był zmęczony, albo coś tam innego. Wszystkie nasze wspólne wyjścia (wliczając te do kina) zliczyłabym na palcach rąk.
 Na Sylwestra wyszliśmy raz.
Równocześnie  nie dopuszczał takiej możliwości,żebym wychodziła do znajomych lub z nimi sama. I teraz po tych wszystkich latach pod wpływem wczorajszego wyjścia zaczęłam się zastanawiać jak to możliwe, że w domu dałam tak bardzo się podporządkować, całkowicie zminimalizowałam swoje potrzeby dotyczące nazwijmy to kontaktów międzyludzkich. Wykształcona, dobrze radząca sobie zawodowo osoba postrzegana jako ktoś zaradny i przebojowy we własnym domu sprowadziłam się do marniutkiego poziomu.
Ja rozumiem moją naturalną skłonność do unikania konfliktów na własnym podwórku, ale w tym przypadku posunęłam się zdecydowanie za daleko. I jestem wściekła na siebie.

sobota, 2 lutego 2013

WIELKI POWRÓT

Świat jest za piękny żeby myśleć o mężczyznach. 
A zwłaszcza bez przerwy. Mężczyźni to tylko dodatek do życia. 
Niestety ta złota myśl nie jest mojego autorstwa, to jedynie cytat z infantylnej dziewczyny -bohaterki książki, która czyta moja córka, a która ja czytałam z 30 lat temu. 
Ale myśl jest trafna.
Zaniedbałam bardzo mój blog i nie jestem pewnie w stanie opisać tego co się wydarzyło, a na pewno nie wszystko i z pewnością nie chronologicznie.
 Dużo się wydarzyło, przynajmniej z mojego punktu widzenia.
 Okazało się między innymi,że spełnienie marzeń nie jest równoznaczne z czymś co się tak jakoś dziwnie nazywa "szczęście".
No dobrze, tak wyszło,że muszę zacząć od B. Najkrócej jak potrafię.
Jakiś czas temu powiedział mi to na co tak długo czekałam. 
Powiedział wprost co do mnie czuje. Postanowił porozmawiać z żoną. 
Zabrał mnie na osiedle, które zawsze bardzo mi się podobało.
Pokazał dom, który był na sprzedaż i zaproponował, żebyśmy go kupili i żyli tam razem.
 To był ten moment, w którym przez moment czułam się jak młoda dziewczyna, która patrzy w przyszłość z mężczyzną, którego bardzo kocha. 
Ale to był tylko moment. 
Nie jestem już młodą dziewczyną, i nie mogę myśleć tylko o sobie. 
Moje dzieci, jego dzieci - uważam,że tego nie da się posklejać. 
Jego najstarsza córka ma maturę, i co teraz fundować jej takie atrakcje? 
Ja wiem,że dużo osób nie podzieli moich obaw i powie,że rodzice szczęśliwi to dzieci szczęśliwe. 
Może. 
Ale ja po prostu nie potrafię, chociaż wiem,że to ten facet, dokładnie ten. 
I wtedy spróbowałam zerwać z B. pozwolić mu spokojnie odbudować swoje życie rodzinne, dać mu szansę na spokój,  który niewątpliwie w ostatnich latach bardzo zmąciłam. 
Nie udało się i wróciliśmy do stanu poprzedniego, no z pewnymi modyfikacjami ...
Staramy się teraz spędzać więcej czasu razem, dwa razy poleciałam nawet z nim w jego podróże w dwa piękne miejsca.
 To wszystko co możemy sobie dać. 
Może znowu popełniam wielki błąd, ale tak już mam, że mimo swoich 44 lat nie robię się mądrzejsza.
Mniej więcej w tym czasie, kiedy B. powiedział mi to co powiedział, ja niezależnie od tych wydarzeń porozmawiałam z moim małżonkiem. 
Poinformowałam go rzetelnie o tym,że nie widzę już przyszłości dla naszego bycia "razem", nie widzę się za 10, 15 czy 20  lat  u jego boku.
Uważam,że zrobiłam dobrze - sprawa jest jasna.
 Poza tym fakt,że nie mogę w moim przekonaniu być z B. "tak normalnie" nie oznacza,że "zostaję" z mężem. 
Teraz sytuacja jest przynajmniej klarowna, nie ma niedomówień.
 Ale nie jest to wszystko łatwe.
 Miotam się chwilami okropnie, zastanawiając się czy jednak nie zlekceważyć wszystkich moich obaw bez oglądania na to jak gęsto trup przysłowiowy ściele się za moimi plecami.
Do pracy wciąż nie chodzę dzięki temu mam dużo czasu dla dzieci i to nam bardzo dobrze robi, ten brak pośpiechu.
I to byłoby na tyle jak na pierwszy raz po takiej długiej przerwie.