Święta to trudny czas, zwłaszcza jak radości w sercu brak.
Jakoś
udało mi się przekonać męża do wyjazdu do moich rodziców. Było trochę
marudzenia, ale podlizując się niemiłosiernie udało mi się uzyskać
łaskawą akceptację. Raz w roku może się poświecić.
I nie chodzi
nawet o to,ze ma coś przeciwko moim rodzicom, jemu po prostu programowo
się nie chce. Oni do nas przyjechać nie mogą, Tata z uwagi na stan
zdrowia źle znosi podróże. A nie chciałam kolejnych świąt spędzać z
rodziną małżonka, która zjawi się niby "niechcący" i zalegnie na kilka
dni. Kontakty z nimi są słabe i wyjątkowo nie czuję się temu winna. Mąż,
jego rodzeństwo i ich mama nie mają potrzeby spędzania razem czasu,
częstszych kontaktów, dowiadywania się o siebie. Nie mam na myśli
wścibstwa i wtrącania się w nie swoje sprawy, ale ja ze swoimi kuzynami
jestem w o wiele serdeczniejszych relacjach niż oni ze sobą. Ale
Święta...Pojechaliśmy, dzieci szaleją z radości bo uwielbiają być u
Dziadków, Rodzice się cieszą bo za nimi przepadają, ja też nareszcie mam
okazję pogadać z nimi nie tylko przez telefon. Mam w nich oparcie i to
jeszcze jakoś trzyma mnie w pionie, świadomość, że jest miejsce, w
którym zawsze znajdzie się dla mnie miejsce.
O dziwo odkąd tu jestem śpię dobrze, ale cóż szum morza który wieczorem pięknie słychać
zawsze na mnie działał kojąco. Podróż była słaba, ale jakoś
przeleciało. Na co dzień jedyną dla mnie radochą i wyciszeniem to są
chwile spędzone w samochodzie. Uwielbiam prowadzić. Moment odpalania
silnika działa na mnie terapeutycznie. Wiem,że to śmieszne ale tak mam.
Ale podczas wspólnych wyjazdów prowadzi małżonek.
A kto z nim jechał
wie jaka to "przyjemność". Generalnie każda chwila wydaje się być
ostatnią. Atmosfera między nami nawet nie napięta, ot takie drobne
przyjemności: "tak źle jak teraz to jeszcze nie wyglądałaś".
Fakt,
tak źle to jeszcze nie. I nie pomogła wizyta u fryzjera i fajna
fryzurka, nie pomogły nowe ciuchy. Jestem zapuszczona emocjonalnie i to
chyba po mnie widać, wyglądam beznadziejnie. Ale czy trzeba mi to tak
walić prosto w oczy? Nie wiem. Może trzeba, ale jaki to ma przynieść
efekt?
Ostatnie
dni to duże utrudnienie w kontaktach z B. Każde z nas otoczone rodziną,
więc sms-y takie bardziej ukradkowe i nie tak częste. I rozmawialiśmy
"tylko" dwa razy. Dziękuję i za to, gdyby nie on to już całkiem czułabym
się jak sprzęt nadający się tylko do utylizacji. A tak to przynajmniej
mogłam komuś powiedzieć jak bardzo boję się kolejnej operacji (to już za
2 dni!!!). Bardzo się boję. Jasne jestem dużą dziewczynką. Raniutko
wstanę, pojadę sobie do szpitala, jakoś przetrwam. Ciekawi mnie czy
męża zainteresuje jak mam zamiar się tam dostać. Ostatnio pojechałam
samochodem, a małżonek nawet po mnie przyjechał i tylko trochę
narzekał,że mu burzę plan dnia. Czepiam się, przecież nawet zapytał czy
bardzo boli. A potem przegonił mnie na drugi koniec parkingu, bo nie
będzie się przecież ochroniarzom tłumaczył,że podjedzie pod wejście
tylko na chwilę,żeby kobietę zgarnąć co do drzwi to na wózku jeszcze
wieziona była, bo problemy z utrzymaniem pozycji pionowej jak po
szalonej tygodniowej imprezie.
Znowu się czepiam.
Ale jak nie ma komu powiedzieć to dobrze chociaż na blogu sobie ulżyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz